Kolory zmysłów

Wika Kwiatkowska Rozmawia Wika Kwiatkowska



Katarzyna Karpowicz


Z Katarzyną Karpowicz rozmawia Wika Kwiatkowska


Ciągnie cię na Południe?

Słońce i malarstwo Południa – mocne w kolorze, w świetle i cieniu, bardzo kontrastowe – zawsze mnie fascynowało. Ale rozglądam się we wszystkich kierunkach. Ostatnio ciągnie mnie na Północ, myślę, że te rejony mogłyby wnieść w to, co robię, jakiś jeszcze inny koloryt.

A co masz przed oczami, gdy myślisz: „Hiszpania”?

Przede wszystkim „Widok Toledo” El Greca, malarza, który zawsze zachwycał mnie swoją ekspresją, totalnie nowoczesnym i indywidualnym myśleniem o obrazie. Dynamika i ruch obecne w jego obrazach to coś, co mnie w Hiszpanii wręcz hipnotyzuje. Od lat przyglądam się temu nie jak turystka, bardziej domownik, bo odwiedzam tam rodzinę męża. Juan pochodzi z Segowii. I ta gestykulacja jak z Caravaggia, ekspresyjne twarze, które znam ze średniowiecznego hiszpańskiego malarstwa, energia, witalność, są fascynujące. Hiszpanie nie ukrywają emocji, pozwalają sobie na głośny śmiech, niepowstrzymywane odruchy czułości, nawet między obcymi ludźmi na ulicy. Mężczyźni są bardziej wylewni, kuzyni mówią do siebie: „kocham cię”. Ja też zostałam tam wyściskana, wycałowana na wszystkie strony.

Katarzyna Karpowicz Katarzyna Karpowicz

Odczułaś to jako zderzenie kulturowe?

I to mocno. Nie wiedziałam, że jako osoba z Polski, czyli z Północy, jestem aż tak chłodna (śmiech).

Mówisz o sobie: niedotykalska. Skracanie fizycznego dystansu nie jest dla ciebie łatwe?

Nie, choć już mnie to tak nie szokuje i nie sprawia takiego dyskomfortu jak na początku. Zaprzyjaźniając się z tymi ludźmi, powoli otwieram się na dotyk, na pocałunek. Ale zachowuję też swoją własną wrażliwość. Nieraz zaznaczam dystans i wyciągam rękę, zamiast całować obcą osobę, jak to jest przyjęte w Hiszpanii (śmiech).

„Cuentacuentos” – tak zatytułowałaś najnowszą wystawę swoich prac. To hiszpańskie słowo można przetłumaczyć jako story teller, gawędziarz, opowiadacz baśni. Czujesz się opowiadaczką?

Tak, ponieważ traktuję malarstwo trochę jak drugi język i przestrzeń, w której sama sobie coś opowiadam. Od zawsze tworzę z wyobraźni, czerpię z pamięci, wymyślam historie i postaci. One potem wędrują przez moje płótna, a ja opowiadam o tym, co mnie nurtuje. To uniwersalne historie o miłości, przemijaniu, młodości, dojrzewaniu. Od lat chciałam zrobić wystawę pod tytułem „Cuentacuentos” – taka baśń dla dorosłych. Bardzo podoba mi się brzmienie tego słowa.

Katarzyna Karpowicz Katarzyna Karpowicz

O czym teraz opowiadasz?

O czułości, fizyczności, celebracji błahych rzeczy, które niby są banalne, ale tak naprawdę istotne – czyli właśnie to przytulenie, opiekuńczość, wspólnota przy stole, dzielenie się deserem. To bycie juntos, razem, jak wyjście całą rodziną na churrosy z czekoladą. Zresztą każdemu polecam wypad do lokalnej churrerii, gdzie podają te długie pączki, które zanurza się w czekoladzie, i pije się świeżo wyciskany sok pomarańczowy.

Namalowałaś i słodkie „Churros con chocolate”, i „Poncho segoviano”, z tajemniczym ciastkiem na stoliku dla dwojga.

To mój ulubiony deser (śmiech). Nikt z lokalsów nie lubi go tak jak ja, bo to pewnie trochę tak, jakbym ja, krakuska, uwielbiała obwarzanki. To lokalny deser właśnie z Segowii: bardzo mocno nasączony biszkopt z kremem waniliowym i marcepanem. Mokry, sensualny, miękki, po prostu cudowny.

Energia i koloryt Południa chyba dość mocno wpłynęły na nastrój tych prac?

Tak! Z Hiszpanii chciałam wyciągnąć coś wyjątkowo pięknego i dobrego, czego mi czasami brakuje w Polsce, czyli kolor, intensywność, wibrację tej energii. Chciałam, by każdy z tych obrazów był bardzo mocno określony, nasycony. Stąd dużo żółci, różów, różnych odcieni czerwieni – od ciemnej do intensywnej, krwistej. Są też pomarańcze, zielenie, błękity. Wszystkie te obrazy układają się w kolory tęczy.

To był zamierzony efekt?

Zupełnie nie. Ale gdy ostatnio byłam w Hiszpanii i już miałam tę wystawę prawie skończoną, to spacerując po Madrycie, zauważyłam, że wszędzie w oknach wiszą kolorowe, piękne, tęczowe flagi. To był październik, miesiąc równości. I pomyślałam sobie: „Idealnie! To znak, że moja wystawa w kolorach tęczy jest ekspresją wszelkich odmian tolerancji i miłości”.

Katarzyna Karpowicz Katarzyna Karpowicz

Na obrazie „Szczęśliwe życie” dwaj młodzi mężczyźni śpią pod gołym niebem, spleceni w miłosnym uścisku. „Czuła dłoń” ukazuje gest między dwiema kobietami.

Rzeczywiście. Mam dużo przyjaciół z kręgu LGBT i w naturalny sposób, nawet tego nie zauważając, wprowadzam te relacje i motywy. Maluję w sposób intuicyjny i być może przeniosłam na płótna to, co zauważyłam w Hiszpanii, czyli że tam ludzie cieszą się życiem, miłością, nie osądzają. Takie podejście jest mi bliskie.

Kobiecość, męskość – uważnie im się tu przyglądasz. Bliskie ci są wyraziste, czasem wyzywające, czasem rozedrgane kobiety z filmów Almodóvara?

To ciekawe, bo ja w ogóle mocno inspiruję się filmami. Widziałam chyba wszystkie filmy Almodóvara i mimo że nigdy nie był moim ulubionym reżyserem, najwyraźniej wpisał się w mój krajobraz pamięci. Pamiętam, jak zobaczyłam kobiety w Hiszpanii, z ich mocnym spojrzeniem i czerwonymi ustami. Pomyślałam, że już je miałam na swoich płótnach, ale teraz namaluję je jeszcze bardziej wyraziście.

Uwodzące, ukazujące światu pełnię swojej kobiecości?

Dokładnie: nie wstydzą się, akceptują siebie. I nie czują się winne. To dla mnie interesujące, że hiszpańskie kobiety pozwalają sobie być takie uwodzące i sensualne. Jak we flamenco.

Wachlarze w ich dłoniach też są jak z flamenco?

We flamenco ten gest kobiecej dłoni i swobodnego dysponowania kastanietem albo właśnie wachlarzem jest sam w sobie zachwycający, a na obrazie bardzo atrakcyjny jako motyw. Gest przysłonięcia i odsłonięcia buduje napięcie i dodaje tajemnicy. A dla mnie obraz w trakcie pracy też jest zawsze tajemnicą.

Gdy patrzyłam na obraz „Serce matki”, przypomniał mi się „Labirynt Fauna” Guillermo del Toro. To była dla ciebie jakaś inspiracja?

Uwielbiam ten film! A tutaj ta bardzo organiczna maska z okiem rzeczywiście może się z nim kojarzyć i przerażać. To jeden z obrotowych obrazów, które namalowałam na tę wystawę. Są na nim dwie różne i równoważne historie. Z jednej strony mamy czaszkę trzymaną w dłoni przez mężczyznę przykrytego maską byka. Po drugiej stronie jest kobieta z małym chłopcem na ręku. I chłopiec też ma taką maskę byczka. Chciałam, by te dwie różne historie działy się równolegle. Żeby odbiorca mógł odwracać obraz i opowiadać go sobie za każdym razem na nowo.

To opowieść o męskości?

Kobiety wychowują mężczyzn. Najpierw są małymi, słodkimi, wrażliwymi chłopcami. A potem wyrastają na przykład na toreadorów. Trudno mi to zrozumieć i przełknąć. I ja tych toreadorów maluję jako ludzi, którzy są ofiarami systemu, pewnej kultury i narzuconych ról. Mężczyznom wmawia się, że mają być silni, zasadzić drzewo, zbudować dom i spłodzić syna. Kobieta ma być z kolei wybaczająca, czuła i opiekuńcza, nawet jeśli to nie jest jej wybór. Jeżeli człowiek nie wyrwie się z tych schematów, nie zorientuje, że coś jest nie tak, to może przeżyć życie w nie swoim stroju. Trochę jak w teatrze, nakładając maskę i będąc w roli, która wyniszcza. Ale na tej wystawie jest też obraz z figurą ojca, który trzyma białego gołębia. Obok stoją synowie, a ojciec jest samą łagodnością. To ukłon w stronę tej męskości, którą też widzę w Hiszpanii, gdy ci bardzo męscy mężczyźni nagle stają się delikatnymi, czułymi opiekunami.

Z jednej strony sensualność, witalność, z drugiej – melancholia.

Poprzednią wystawę, „Nieistnienie”, poświęciłam społeczności żydowskiej, z rejonów mi bliskich, czyli ze Szczebrzeszyna. To było dla mnie bardzo ważne, ale i trudne. Dlatego stwierdziłam, że kolejna wystawa musi być o istnieniu. „Cuentacuentos” stała się dla mnie odskocznią, zwróceniem ku życiu, celebracją codzienności. Namalowałam obrazy, których intencją było pokazanie smaków, kolorów, przyjaźni, miłości, wymiany międzyludzkiej, zmysłowości i w ogóle radości życia. Mówiłam sobie: „Teraz chcę zwrócić się ku światłu, odwrócić od cienia, mroku i śmierci”. I nagle dostrzegłam, że wszystko dzieje się równolegle. Że nie da się ze świata wyciąć kawałka ciemności.

Szukasz równowagi między światłem a cieniem?

Myślę, że tą wystawą ją znalazłam. Bardzo zazdrościłam Hiszpanom tego, że mają takie dolce vita. Ale zaczęłam zauważać, że też mają swoje problemy. Też zmagają się ze sobą. Jest tam tolerancja, ale i nietolerancja. Jest czułość ojcowska i poświęcenie dla dziecka, ale i maczyzm, i przemoc. Maska opadła i zrozumiałam, że życie wszędzie, na całym świecie, złożone jest ze światła i cienia.

Malujesz obrazy równolegle. Nie męczy cię to, że przez kilka miesięcy żaden nie jest ukończony?

Wręcz przeciwnie. Męczyłoby mnie, gdybym miała tylko jeden obraz na sztaludze i musiała go od początku do końca namalować. Ja mam, dajmy na to, dziesięć obrazów na sztaludze i nie maluję każdego dnia wszystkich naraz. Przychodzę do pracowni i stwierdzam: „Mam dzisiaj siłę do ciebie”. Biorę sobie tego delikwenta i rozmawiam z nim, malując go przez pół dnia. Potem biorę kolejne płótno, które jest na przykład dopiero w szkicu, i je dookreślam. Tak kończę dzień. I tak każdego dnia, miesiącami. Na tę wystawę równocześnie powstawało 16 obrazów. Ale na sam koniec stwierdziłam, że brakuje mi małych formatów. Więc namalowałam jeszcze 10.

Są prace, których nie chcesz się pozbyć?

Jeszcze nie jestem taką mistrzynią asertywności, by z każdej wystawy odłożyć dla siebie po jednym obrazie. Na razie udało mi się uchować dwa. Ale chciałabym z każdego cyklu wybrać jeden obraz i w wieku 70 lat mieć gotowy materiał do wystawy.

Następna będzie o Północy?

Mam pomysł na cykl, który toczy się na innej planecie. Marzę o tym, żeby wyruszyć w podróż ze szkicownikiem po inspiracje. Ostatnio myślę właśnie o Północy, zwłaszcza o Islandii. Ale biletów jeszcze nie kupiłam.

Twój hiszpański mąż miałby chęć pojechać z tobą na zimną Islandię?

Myślę, że tak. Ja się stałam bardziej hiszpańska, a on bardziej polski. On ma niebieskie oczy i jasne włosy, ja mam ciemną oprawę oczu. Juan zwraca mi uwagę, żebym mówiła ciszej, gdy się czymś ekscytuję na ulicy. I podgląda przez firankę, co robią sąsiedzi (śmiech).

Nie myślałaś o tym, żeby zamieszkać w Hiszpanii?

Nie, mam za sobą doświadczenie mieszkania poza Polską i wiem, że zatęskniłabym się na śmierć za bliskimi i swoimi ścieżkami. Lubię słońce, ale i krakowski spleen.

W Maladze, w Muzeum Picassa, zwróciłaś uwagę na cytat: „It takes a long time to become young” – „Trzeba wiele czasu, aby stać się młodym”. To twoje motto na teraz?

Słowa Picassa rozumiem tak, że aby na powrót stać się młodym, trzeba odrzucić rutynę postrzegania świata i siebie. Bo często żyjemy w złudnym przeświadczeniu o sobie, które nas ogranicza i powoduje, że czas, który w dzieciństwie płynął powoli, zaczyna umykać. To jest zgubne dla człowieka i dla twórczości. Kiedy jesteśmy dziećmi, potrafimy dostrzegać magię w detalach, w życiu codziennym. A potem gdzieś to gubimy. Picasso był otwarty jak dziecko na to, co może się zdarzyć. Oczywiście był też niezłym łobuzem (śmiech). Dziś uważam, że nie powinniśmy traktować siebie i wszystkiego tak bardzo poważnie. Dobrze jest spojrzeć na swoje życie do góry nogami, odwrócić je na moment i zobaczyć, jak wygląda z drugiej strony.

Jak w „Alicji po drugiej stronie lustra”?

Kocham „Alicję po drugiej stronie lustra” i „Alicję w krainie czarów”! Zaczytywałam się nimi i w dzieciństwie, a później, jako nastolatka, wróciłam do tych książek ze względu na ilustracje. I gdzieś ta Alicja i dziecięca wrażliwość na pewno wybrzmiewa w moich obrazach.

Tuż po Akademii usłyszałaś zdanie, które zapadło ci w pamięć: „Kasiu, nie możesz być taka grzeczna. Pamiętaj, że grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam, gdzie chcą”. Jesteś teraz bardziej niegrzeczna?

Chyba z czasem udało mi się tę moją poprawność trochę przełamać. Ale myślę, że ta moja grzeczność ma swoje zalety. I pewnie dlatego w niej tkwię. Bo ja tym samym buduję pewien dystans pomiędzy sobą a otoczeniem. Bezpieczny, w którym zachowuję przestrzeń dla siebie. A postawa, która mogłaby mnie od tej grzeczności uwolnić, narzuca pewne wyzwania, na które trzeba być gotowym (śmiech).

W filmach Almodóvara kobiety są niegrzeczne.

Uczę się tej niegrzeczności. To moje postanowienie na ten rok!



Wybrane prace

zobacz wszystkie