Miasta-diariusze
Jeśli historię architektury można porównać do „kolekcji fikcji”, bo każda nowa interpretacja idealizuje naszą wiedzę o przeszłości, to historia miast Jolanty Wagner, widzianych zawsze z dystansu, z oddali, która znosi dosłowność i kpi z praw optyki, układa się w odwróconym porządku. Od płaskich, wylegujących się na chropowatym piasku miast-koczowników, trzymających w zasięgu ręki cały swój dobytek, pstrokatych i rozgadanych, po miasta ustawiające swoje mury w karne rządki, zaganiające do szeregu, miasta-labirynty, których ulice-korytarze nagle urywają się albo prowadzą donikąd.
Twórczość Jolanty Wagner to nieprzerwana wędrówka, struktura szkatułkowa, rozpisane w czasie i przestrzeni relacje od–do. Choćby strona „Portfolio”. Prace usystematyzowane w porządku znikania: kolor blednie, płowieje, oddaje półtony coraz bardziej surowemu podłożu. Ostatnio są nim stare, zarysowane techniczne kalki, archaiczne ślady ery non-komputerowej. W portfoliu artystki brak jednak tego, co w nim najważniejsze – chronologii, szczegółów na temat techniki prac, ich wymiarów. Tytuły zresztą nie są tytułami, pozornie tylko opisują to, co wyobrażone. „Plan miasta B.”, „Plan miasta M.” odsyłają do miejsc, których nigdy nie rozpoznamy, jak szyfr znany tylko artystce.
Jedną z jej strategii jest paradoks, mylenie tropów, ciągła ucieczka przed jednoznacznością. Motto „Portfolia”, najbardziej prywatnej i najbardziej dostępnej galerii, brzmi zbyt konwencjonalnie, by traktować je serio: Najważniejsze są dla mnie rzeczy zwyczajne
. Zwyczajność rzeczy unosi się na ekranie nad rysunkiem technicznym, wykresami prostych i krzywizn, jakiegoś bardzo konkretnego i istniejącego w realu przedmiotu. Zwyczajność trzeba w tym rusztowaniu zdecydowanych i nieuznających sprzeciwu linii wypatrzeć, jak zapomnianą ulicę na pożółkłej mapie. Jest dla odwiedzających stronę rebusem i zagadką. Czai się może w lewym górnym rogu jako podpis artystki, skrada się i skacze po pękatych schodach (schodkach raczej, trudno pisząc o nich nie użyć zdrobnienia) do jakiegoś domu, narysowanego w samym środku „konstruktywistycznej” kompozycji.
Jej rysunek to graficzna kontrabanda. Italik przeciw Logosowi, wszechwiedzy matematycznych wzorów i dosłowności. Projekt techniczny, wykorzystany przez nią jako podłoże, możemy porównać do drukowanego pisma. Jednoznacznego i podporządkowanego regułom. Italik łączy się z koncepcją litery
– pisze feministyczna autorka Anne Marie Christie - i ma konotacje stylu kobiecego. Jego wartość to symboliczna jakość ręcznego pisma przeciwstawionego triumfującemu prostemu drukowi. Italik to przerwa w narracji, zmiana kierunku
. Błahy ślad ręki wyposaża przypadkowy projekt (porzucony? zagubiony? niepotrzebny?) w nadwyżkę znaczenia. Rysunek autorki „jest nieporządkiem, wychyla się ze struktury”, unieważnia i podważa wszystkie, zaszyfrowane w drobinach cyfr, ostateczne ustalenia.
Swoją twórczość Jolanta Wagner nazywa porządkowaniem. Porządkuje „po to, by świat zrozumieć, oswoić, nad nim zapanować”. To prawda, w słowie „porządek” czyha pokusa „rządzenia”. Ale też blisko mu do „prządki”. Zwyczajność tylko spacja dzieli od „Banalnej rzeczywistości”. ”Prządki banalnej rzeczywistości” – tak w dziewiętnastym wieku pisano o artystkach, uciekinierkach z przestrzeni prywatnej. Współczesne artystki zniosły granicę między publicznym a prywatnym, codzienność przestała być obsceniczna (czyli poza sceną), i od lat siedemdziesiątych na trwałe weszła do zinstytucjonalizowanych miejsc sztuki, do muzeów i galerii.
Zwyczajność jako projekt artystyczny.
Jeśli szukam jej w rysunkowych diariuszach, dziennikach podróży i odręcznych atlasach Jolanty Wagner, znajduję raczej beztroską „krainę cudowności”. Rysunki – szyfry nigdy nieutraconego dzieciństwa. Miasta-wyliczanki „ene-due-rabe”. Tekturowe domki, nad którymi unoszą się turkusowe elfy. Stateczki z papieru i wyspy odludne, na których obok palmy stoi portret kota. A po łące z morskiej trawy goni kucyk.
Zarysować czas. Dodawać i mnożyć – jako projekt egzystencji. Praca w samotności i ciszy, która sama się pisze. Jak „Plan miasta L.” złożony ze słów „Mapa miasta spis ulic: piotrkowskakościuszkizachodnia” (aż dudnią w uszach monotonne, bez nadziei na zmianę „Liczone obrazy” Romana Opałki). Tasiemiec nazw, które nigdy w mieście L. się nie spotkały. Nazwy w poufałych objęciach. Miasto z liter, miasto z dźwięków.
Pierwsze swoje „dzienniki” (a może właśnie „wyliczanki”), ustawione w rządkach jak w przydomowym ogródku, prywatne symbole, w których zaszyfrowała łatwe do rozpoznania kształty: domów, domowych sprzętów, zwierząt i ludzi, zaczęła układać na początku lat osiemdziesiątych.
– W „stanie wojennym” rzeczywistość – powie kilkanaście lat później – była dla mnie nie do zniesienia rozdygotana, groźna. Dzięki rysowaniu mogłam nad rzeczywistością zapanować. Zaczęłam robić w niej „swoje porządki”. Dla prywatności, która w każdej chwili mogła stać się publiczną, nieprzewidywalnej i zdegradowanej, znalazła sobie tylko znany kod. Jedyną broń przeciwko wymykającej się, pisanej przez mężczyzn, heroicznej Historii.
W okresie polskiej transformacji żywioł nadmiaru z jej prac znika. Drobne przedmioty w landrynkowych kolorach poddają się rynkowemu prawu konkurencji. Przytulności okupują margines. Archaiczne mapy z lądami „do góry nogami” stają na baczność. Pośrodku kartki papieru wyrastają mury. Czyli granice. Świat, który dawniej udawało się objąć jednym spojrzeniem, teraz znika. Zaklęcie „hokus-pokus” dobrej wróżki jest niezrozumiałe dla dewelopera. Zabawa w chowanego z mapą zamienia się w czarne na białym dowody niekoherencji. Mury „nie runą”, bo nie będą się dotykać. Ani dążyć do spotkania, pełne sobie tylko znanych topograficznych wykrętów. Labirynt bez wejścia i wyjścia jako metafora transformacji.
Można narrację o „nieporządnych” miastach, które się rozłażą, albo znikają, lewitują albo gubią wątki, uporządkować. Jolanta Wagner wybiera słowo, które dźwięczy jak wprawione w ruch koło zębate: inwentaryzacja. Inwentaryzuje miasta, domy, naczynia. Z ciepłą ironią daje nam złudzenie, że w płynnej rzeczywistości możemy jeszcze nad jakimś jej fragmentem zapanować. Nad inwentarzem czuwa nostalgia. Jak przyznaje sama artystka: „to słowo kojarzy mi się z magazynem, spiżarnią, pakamerą za sklepem. Brzmi swojsko i nieco archaicznie, jakby z peerelowskiego dzieciństwa, kiedy na drzwiach pustych sklepów wywieszano karteczki «inwentaryzacja»”. Słowo z zapomnianego dziś słownika.