Stop-klatki wrażliwości

Piotr Oczko Tekst: Piotr Oczko



Sztuka jest zaklinaniem istnienia
żeby przetrwało
ale jej przestrzeń rozciąga się na niewidzialne
I jest inteligencją która żywioły skłócone
zjednuje podobieństwem
Jest rzeczą dzielną
Bo szuka nieśmiertelności
Będąc – jak wszystko – śmiertelną

Julia Hartwig, Jest i tym, wiersz z tomu Czułość, 1992

Obrazy Katarzyny Karpowicz zobaczyłem po raz pierwszy bodajże w 2015 roku. Znajomy podesłał mi link do jej ówczesnego portfolio z banalnym, standardowym pytaniem: „Co o tym myślisz?”. O ile dobrze pamiętam, wszedłem wtedy w rolę akademickiego belfra i odpisałem mu coś o erudycji i oszałamiającej wręcz liczbie inspiracji. Założyłem przy tym automatycznie, że mam do czynienia z artystką dojrzałą, świadomie bawiącą się konwencjami. Tak świetnej orientacji i „opatrzenia się” w światowej sztuce nie mają przecież studentki i studenci ani ci, którzy niedawno ukończyli ASP.

Katarzyna Karpowicz

W jej Mantui z 2014 roku pobrzmiewał Velázquez, synteza architektury i przestrzeni na Piazza Castello przywodziła na myśl Chirico (tyle że tutaj została pozbawiona jego niepokojącej samotności), widziałem tam również dziecięcą czapeczkę arlekina z różowego okresu Picassa (a może tę z Sieroty z Poronina Ślewińskiego?), w drewnianym ptaszku zobaczyłem dalekie nawiązanie do portretu Don Manuela Goi, a w weneckiej masce odwołanie do komedii dell’arte. Patrzyłem na to płótno i przed oczami pojawiały mi się nieustannie nienachalne wspomnienia obrazów, które kiedyś widziałem, skojarzenia wolne i swobodne. Jeśli tylko ma się jakąś wiedzę o sztuce, w podobnej sytuacji nie ma już odwrotu, zostaje się wciągniętym w interpretacyjną grę. Była to także gra emocji: artystka stwarzała swe obrazy ze wspomnień i przeżyć, ja zaś chciałem je odnieść do moich własnych doświadczeń, a być może nawiązać z nią nawet jakąś nić porozumienia. Podjąć rozmowę, w której nie padnie ani jedno słowo.

Szybko jednak okazało się, że Katarzyna Karpowicz jest młodą malarką, dopiero stojącą u progu kariery. Wyjaśnienie tych niesłychanych wręcz artystycznych kryptocytatów przyniosła jej biografia: dowiedziałem się, czyją jest córką, siostrą, w jakim środowisku wzrastała, w jakim mieszkaniu spędziła dzieciństwo (w dawnej krakowskiej pracowni Olgi Boznańskiej), kto w nim bywał i rozmawiał (w latach 80. i 90. zeszłego wieku niemal wszyscy liczący się, tuzy polskiej sztuki i krytyki). Kultury artystycznej tego formatu nie da się nauczyć, studiując historię sztuki, wynosi się ją po prostu lekko, naturalnie i niemal bezwiednie z rodzinnego domu.

Od tego czasu raz po raz sprawdzałem, co nowego namalowała – a pracowała intensywnie. Nie bez powodu chyba za motto przyjęła sobie kiedyś słowa Davida Hockneya: „Inspiracja nigdy nie odwiedza leniwych”. Ciekawiło mnie, kogo akurat ogląda (typowałem: Piero della Francesca, Frida Kahlo, Paula Modersohn-Becker, Ernst Ludwig Kirchner, Jerzy Nowosielski, Max Beckmann, jej mama – Anna Karpowicz-Westner, James Ensor, Giotto, Celnik Rousseau, Wassily Kandinsky, Kazimierz Mikulski – a może Anna Güntner, Marc Chagall, Jean Dubuffet, Balthus…?). Zastanawiałem się, co może czytać, jakie filmy są dla niej ważne. Nie, Karpowicz bynajmniej nie naśladowała i nie reinterpretowała (to nigdy nie był zresztą ten poziom odbioru i tworzenia) – była obserwatorką, która malowała swój własny, intymny, artystyczny i intelektualny (choć przy tym subtelny) diariusz, duktem pędzla pisała autobiografię w przestrzeni sztuki.

Bodaj dwa albo trzy razy przeczytałem wywiady, których udzieliła. Ucieszyłem się, że też lubi poezje Rilkego (czułem to przecież, patrząc na jej obrazy!), że wspomniała niektóre nazwiska, które przyszły mi do głowy, dowiedziałem się też o kilku osobistych, biograficznych kluczach i kodach mogących wyjaśnić choćby rysujące się na jej obrazach balansowanie pomiędzy śmiercią a życiem. A potem stwierdziłem, że koniec, nie będę już tego robił – w jej twórczości zaczęło mnie bowiem zajmować coś innego. Nie tropienie inspiracji, ale przeżywanie i „zaklinanie istnienia”, o którym pisała Julia Hartwig. Zaczęła mnie ciekawić wrażliwość artystki, młodej kobiety, której nigdy nie poznałem osobiście. W 1967 roku Roland Barthes opublikował głośny esej La mort de l'auteur (Śmierć autora). Postulował w nim, że pisarz czy pisarka nie są „ojcami i matkami” ani „właścicielami” tekstów, a tym bardziej gwarantami ich poprawności interpretacyjnej. Postanowiłem, że też pójdę tą drogą, poniecham akademickich pokus i pozwolę po prostu, żeby „jest i tym” z tytułu wiersza Hartwig rozegrało się wyłącznie pomiędzy mną a obrazami. Marcel Proust pisał zresztą, że dzieło z teorią w środku jest jak prezent, na którym zostawiono cenę.

Lubiłem patrzeć, jak jej malarstwo się zmienia. Podejrzewam, że zmieniać się będzie zawsze; nie jest to raczej (i na szczęście!) artystka, która się kiedyś ustatkuje i wypracuje „własny styl” – jej dar zachwytu po prostu na to nie pozwoli. Jeśli już, to będzie tworzyć wciąż własne style i estetyki. Zauważałem, jak w początkowo kubizujących niemal syntezach postaci zaczynał się pojawiać modelunek: miękkość, naturalność, subtelność, czułość i empatia. Intrygowało mnie, czemu, operując przecież znakomitym rysunkiem i mając niewątpliwie świetne przygotowanie techniczne, nie chce w pełni ujawniać swoich możliwości. Uderzyło mnie też, że artystka niemal od początku wypowiada się za pomocą malarskich cykli tematycznych, w których, z obrazu na obraz, wciąż dopowiada i dodaje kolejne sensy, tak jakby prowadziła dialog sama z sobą.

Katarzyna Karpowicz

Kilka takich cykli widzimy na płockiej wystawie. W tym zatytułowanym Baseny. Tak powinny wyglądać wakacje Karpowicz wraca do motywu, który podejmowała już wcześniej, a który krytycy uznali za inspirowany Davidem Hockneyem. Ale Hockneyowski jest tam przecież jedynie temat i nic więcej. Dominująca u angielskiego artysty błękitna płaska tafla zostaje zmieniona w głębię i przenikające się odcienie naładowanej wewnętrzną energią wody; wydłużone, niemal ikoniczne sylwetki lewitujących pływaczek i ich cienie kojarzą się bardziej z pracami Jerzego Nowosielskiego. Woda Katarzyny Karpowicz jawi się żywiołem odrealniającym i – tu aż chciałoby się przywołać Bachelarda – melancholizującym.

Cykl Człowiek człowiekowi dobrem zdaje się badać rozmaite relacje pomiędzy ludźmi, pokazuje empatię i bezpieczeństwo, które daje obecność drugiej osoby, kobiece, niemal feministyczne w duchu „siostrzeństwo”, braterstwo, a może nawet miłość. Współodczuwanie i tkliwość widoczne na obrazie pod znamiennym tytułem Wobec dziwnego świata, na którym malarka na tle uciekającego w abstrakcję nieba i pejzażu przedstawiła parę obejmujących się chłopców oraz odrzuconą na bok maskę, przemówiły do mnie chyba najbardziej. Poczucie wspólnotowości sugeruje też seria Cztery pory roku. Artystka, w intrygujący sposób akcentując formy gałęzi drzew, reinterpretuje w niej odwieczny niemal temat malarski. Tyle tylko że te obrazy wybrzmiewają jedynie wtedy, gdy zestawić je razem i powiesić na jednej ścianie (oby wszystkie cztery trafiły do świadomego konesera…). Z kolei w wyciszonych Ulicach, inspirowanych być może płótnem Balthusa, pokazano coś zupełnie innego. Balthusowską erotykę i przemoc zastąpiły nostalgia, poczucie wyobcowania i samotności, tym dotkliwsze, że doświadczane w obecności ludzi, których znamy.

Katarzyna Karpowicz Katarzyna Karpowicz

W Niebach i Dziwnych światach, do których uciekam uderzyły mnie z kolei wielobarwne plamy nieb i chmur, przenoszące widza w zupełnie inny wymiar niż towarzyszące im postaci, przekazujące (jak u Muncha) emocje i de facto zmieniające realizm w abstrakcję. Niebo i dramatyczne zaćmienie słońca widzimy również w cyklu Historie ze Szczebrzeszyna. Pod apokaliptycznym, złowrogim i zwiastującym Zagładę czarnym słońcem (skojarzenie z książką Julii Kristevy traktującej o depresji i melancholii pojawia się tutaj natychmiast) artystka umieszcza pary: Leę i Jakowa, Akivę z mamą, Chawę i Chaima, Noę i Gittla, Rojzę i Efraima, Perl i Saula oraz dwie samotne – Chanę i Towę. Tylko że to nie Szczebrzeszyn, w którym urodził się w 1952 roku Sławomir Karpowicz, ojciec artystki, malarz i profesor na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. To przedwojenny sztetl, który jego dawni aszkenazyjscy mieszkańcy nazywali Szbreszinem – שעברעשין.

Katarzyna Karpowicz, tworząc swoje intymne serie, ujawnia nam kolejne stop-klatki własnej wrażliwości; jednocześnie odsłania się i nie odsłania. Z osobistych doświadczeń, nierzadko chyba też traum (dekonspirowanych przecież przez odwołania), tworzy samowystarczalny i wyczerpujący język sztuki, jakby malarstwo było dla niej oddychaniem. Nie ma przy tym w tej twórczości ani krzty ekshibicjonizmu, jest za to, jakże rzadko teraz spotykana, dyskrecja uczuć i czystość emocji. Paradoksalnie, zacząłem się wręcz zastanawiać, czy artystka odczuwa w ogóle potrzebę rozmawiania z ludźmi twarzą w twarz, a nie za pomocą obrazów. I chyba, po latach patrzenia na jej prace i napisaniu tekstu do jej katalogu, chciałbym to w końcu sprawdzić, wypić z nią wreszcie w Krakowie kawę. Tworzywo na placu Bohaterów Getta? Pierwszy na Stolarskiej? Prowincja na Brackiej? Czy przyjmie Pani moje nieśmiałe zaproszenie?



Wybrane prace

zobacz wszystkie