Srebrzysta
Elektryczny skalpel sunął łagodnie po plecach dziewczyny. Nawet w miejscowym znieczuleniu pacjentka odebrałaby cięcie jak pieszczotę. Teraz jednak spała głęboko. Musiała spać, żeby mogli zrobić to, co chcieli. Ciało rozpękło się w szczelinę w kształcie wydłużonego migdała. Oko się otwarło. Już! Na to czekali.
Stłoczyli się w zwartą grupkę, niecierpliwi, w jakimś uroczystym oczekiwaniu, wyciągali szyje, pochylali głowy nad okiem. Pierwszeństwo zejścia w głąb miał Profesor. Na towarzyszkę wyprawy wybrał Asystentkę. Denerwowała się, to miał być jej pierwszy raz. Do tej pory pozwalano jej tylko zajrzeć w głąb. Ale wzrok zatrzymywał się na migoczącej ścianie obrazów. To było jak halucynacje, w które każdy pragnął się zanurzyć. Od dawna była na to gotowa. Teraz jednak zawahała się, zatrzymała. Obraz zakrywała czerwona zasłona.
– Dlaczego ona tak krwawi? – zapytała Asystentka, odwracając wzrok od szczeliny.
– Jest mała. Niewysocy ludzie krwawią mocniej. Musimy zejść niżej, odsunąć kotarę. Pójdę przodem. Niech pani się mnie trzyma. Żadnych gwałtownych ruchów. Opanowanie. Naszym celem jest drzewo. Nie muszę tego powtarzać – odparł Profesor.
– Jeśli nie czujesz się na siłach, to ja pójdę – wyrwał się Drugi Asystent. W jego głosie pobrzmiewała niecierpliwość nałogowca. Kto raz zszedł w głąb, przestawał wierzyć w to, co na powierzchni.
Spojrzeli na niego karcąco. Profesor milczał. Drugi Asystent zmieszał się, poprawił maskę.
– Zwiększam dawkę tlenu – powiedział Anestezjolog.
Tlen wyostrzył obraz, kolory zdawały się świecić niczym drogocenne minerały.
Byli geologami, schodzili w głąb. Czuli ją, stawali się nią i przeżywali jej miłości. Krąg miłości był ekstatyczny, zamykał ich w miękkich błonkach baniek, ale zawsze kończył się łzami. Bańki w końcu pękały. Słona woda wsączała się w fartuchy. Profesor i Asystentka otarli twarze chustkami, które ze sobą zabrali. Byli przygotowani na łzy.
Kolejne warstwy pokazywały, jak powstała. Zawierały spojrzenia, dotyk, głosy przodków. Oczy, włosy, miękkość ciał przenikały się w mżącej masie. Raz była mężczyzną, raz kobietą. Matką, ojcem, starcem, młodzieńcem. Profesor i Asystentka zaczynali się pocić w cieple otaczających ich oddechów.
W końcu do niej dotarli. Kobieta embrion leżała skulona na mchu. Chronił ją namiot utkany z czułości rodziców.
– Mamy genotyp – powiedział Profesor.
– Mamy – powtórzyła Asystentka. Nie ruszyli się z miejsca. Wzbierała w nich miłość do dziewczyny i pierwotny lęk o nią. Asystentka wyciągnęła ramiona. Profesor ją powstrzymał:
– Co pani wyprawia!
Zmieszała się, cofnęła o krok. Chciała zasłużyć na jego uznanie, a tu taki brak profesjonalizmu. Zgubne emocje. Zacisnęła wargi, sztywno kiwnęła głową.
– Drzewo? – spytała.
– Nie tak szybko – odmruknął.
Zaczął zdejmować ubranie. Ruchem głowy nakazał jej zrobić to samo. Tym razem się nie zawahała. Szybko zrzuciła fartuch, maskę, szpitalne buty.
Położyli się na mchu, wpatrzeni w oczy pobłyskujące na ścianach namiotu, jak w gwiazdy.
Poznanie przychodziło wraz z uczuciem ukojenia. Czuli pulsowanie jej serca, jej krwiobiegu, którego gałęzie pięły się i plotły po ścianach namiotu.
– W atlasach anatomicznych drzewo jest czerwone – powiedziała Asystentka.
– Tak to wygląda z zewnątrz – pouczył Profesor.
Poznali już korzenie i pień. Byli dendrologami.
– Lipa– powiedział Profesor.
– Lipa – powtórzyła Asystentka.
Kołysali się dalej w rytmie oddechu śpiącej kobiety. Kołysał się namiot, drżały gałęzie, zaczęły na nich spadać liście. Były młode i delikatne. Brodzili w nich palcami. Nagle coś zaszeleściło i profesor uniósł do oczu zeschnięty liść.
– Jak pani ocenia? – podsunął liść na wyciągniętej dłoni w stronę Asystentki.
– Lipa srebrzysta – odpowiedziała.
– Zgadza się – potwierdził diagnozę Profesor. Rozkruszył chory liść w palcach na proch. Wstał i zaczął się ubierać.
– Srebrzysta – potoczyło się echo na górze. Salę operacyjną zalało światło.
– Wracamy – powiedział Profesor do Asystentki.
– Wybudzam pacjentkę – oznajmił Anestezjolog.