Stop klatka (Część II)
Obrazy dają mi komfort milczenia. Maluję, więc już nie muszę opowiadać. Z resztą, co tu mówić – każdy z nich jest jak zdjęta ze mnie skóra. Chowam się za obrazem. Chowam się cała w obrazie. Tylko że dla obrazu nie ma to już żadnego znaczenia.
Mój zeszyt z projektami obrazów przypomina zabazgrane dokumenty pracowników korporacji – kartki pokryte automatycznie robionymi rysunkami. Rzadko się zdarza, że gotowy szkic przenoszę na obraz, zazwyczaj jest to tylko zarys. Ale wszystkie pomysły notuję, czasami do nich wracam. Na odwrocie płótna podaję zawsze dzienną datę rozpoczęcia pracy nad obrazem i jego numer. Nie lubię tytułów, są niepotrzebne. W osobnym zeszycie zapisuję każdy obraz, jego numer. Pełna, urzędnicza ewidencja.
(nr 96) Nawet nie wiedziałam, że właśnie jest Boże Narodzenie. Po prostu malowałam obraz. To była gwiazda – tylko gwiazda, forma, figura, bez żadnych skojarzeń. Tytuł „Gwiazdo betlejemska” dopisałam później.
Nigdy nie siadam do malowania, bo właśnie coś się dzieje, właśnie coś przeżywam, więc zrobię z tego obraz. Dopiero potem, gdy patrzę na gotowe płótno, to wszystko do mnie wraca. Fakt – te obrazy to zapis moich dni, ale już nic więcej nie powiem, co działo się podczas tej Wigilii, kiedy malowałam gwiazdę. Nie chcę.
(nr 100) Chyba wszystko zaczęło się od kwadratu, od tego wyszłam. Koło było później.
Namalowałam cztery czy pięć kwadratów – ten tutaj był ostatni. Nagle poczułam jego bezsens i przebiłam go na drugą stronę!
(nr 121) Pejzaż mnie nie interesuje. Może to wina miasta, w którym żyję? Zawsze za oknem miałam bloki – najpierw w Lublinie, teraz w Ożarowie. Dookoła pustka, bo wcześnie rano wszyscy gnają do pracy, do Warszawy. Z drogi dochodzi szum przejeżdżających tirów. Po co to malować? Nie rozumiem tego, nie czuję, nie chcę. Tutaj zadziałał przypadek: namalowałam coś – nie podobało mi się, starłam, zniszczyłam. Farba się rozmazała, rozlała. I tak sobie leżał biedny szary obrazek. Kiedyś stanęłam w oknie balkonu, spojrzałam na niebo i zobaczyłam piękne słoneczko. Od razu, w jednej sekundzie namalowałam białe kółko – moje słońce na niebie nad Ożarowem.
(nr 124) Fascynują mnie przejścia z dnia w noc, z pozytywu w negatyw – cienka linia, granica pomiędzy strefami jasności i ciemności. Czasami obraz się wygasza, zamyka, wchodzi w ciemność, czasami rozjaśnia, rozświetla. Zasłanianie, odsłanianie. Jak zabawa przesłonami w aparacie fotograficznym. Światło nas ratuje, ciemność – pochłania.
(nr 130) Malowałam biały obraz z kilkoma akcentami mocnego koloru. Tak miało być, tak się czułam. Ale to okazało się koszmarnie nudne! Biel mi uciekła, zniknęła – zaczęłam dodawać kolory i zakręciłam się totalnie.
To jest dziwny obraz, może wywołać szaleństwo. Nie wiem, kto go kupił, ale czasami zastanawiam się, jak się czuje, czy jeszcze na niego patrzy, bo ta kompozycja mocno daje po oczach. Ja w pewnym momencie nie wytrzymałam i odwróciłam go do ściany.
(nr 136) Szczęk łańcuchów i zgrzyt zębatek. Ostry obraz, prawda? Chyba jest tu moja skumulowana agresja, bo jak na niego patrzyłam, to czułam narastającą złość. Trudno mi uwierzyć, że wszystkim się podoba. Gdybym miała go opisać, to powiedziałabym: „dość dramatyczny, ale nie przygnębiający”.
(nr 143 i 144) Wiesz, że granica beznadziejności to pionowe paski? Jak kod paskowy na przeterminowanym produkcie. Czarny okres w życiu wcale nie musi oznaczać obrazów zachlapanych czarną farbą. Srebro, błękit i biel, paski coraz węższe, coraz bardziej zagęszczone, to dla mnie koniec świata.
(nr 146) Czasami mam ochotę na jakiś zamaszysty gest – tak wziąć i maznąć. Proces malowania jest u mnie taki powolny, niemal ślimaczy. Już zupełnie nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Kompletna niemoc – to chociaż obraz przekreśliłam.
(nr 151) Nigdy nie zakładałam, że będę malarką. Wiele rzeczy w życiu robiłam – wcale nie chce mi się do tego wracać, opowiadać. Od dwóch lat tylko maluję. Traktuję to śmiertelnie poważnie, bo co mam innego do roboty? Idę na spacer z psem, na dzikie pole za osiedlem. Ani tu ładnie, ani brzydko. Szaro.
Jak nie mam presji czasu, to zaczynam pracę dopiero późnym popołudniem. Nie potrzebuję naturalnego światła, lubię malować w nocy. Nawet przy zniczach kiedyś malowałam, jak włączyli mi prąd. Światło nie ma znaczenia.
Jak patrzę na ten obraz, to widzę, że ten etap pracy jest już za mną, że jestem na rozstaju dróg. Teraz maluję. Nie wiem, co będę robiła za rok.
(nr 159 i 160) Zmęczyły mnie te obrazy, wydają mi się ciężkie, represyjne. Z nadmiaru kół i kółek, z ich przesytu, zaczęłam malować trójkąty. Musiałam się w końcu oderwać od centralnego punktu w obrazie. Ciągle tylko środek, środek, środek. No ale jak mam przed sobą puste płótno i wiem, że zaraz wykreślę koło, to maniakalnie wpatruję się w jego środek, jakbym celowała w tarczę strzelniczą. Oszaleć można.
(nr 164) Trójkąty strasznie mi się podobają! Są jak detoks po rozwibrowanych kolorowych formach. Czuję potrzebę malowania takich prostych, czystych obrazów, a jednocześnie zawsze kusi mnie, żeby dodać kolorek, kreseczkę, jeszcze jedną i jeszcze, bo będzie fajniej.
Jak słyszę, że moje obrazy są uporządkowane, chirurgicznie precyzyjne, to otwieram szeroko oczy i chce mi się śmiać, bo tak naprawdę maluję bez sztywnego planu, bardzo chaotycznie, bez końca, a jedyna bariera to granica płótna.
(nr 167) Mam wrażenie, że strzałka się nikomu nie spodoba, bo jej przekaz wydaje się zbyt oczywisty – po prostu oznacza ruch i wskazuje kierunek. Ale popatrz: to jest bardzo fajny obraz. Superforma, no i tak naprawdę wielka obietnica i wielka niewiadoma, bo ja nie wiem, co będzie, jak pójdziemy w tamtą stronę.
(nr 169 i 170) Kupiłam niedawno książkę o estetyce chińskiej sztuki, o kulturze – malarstwie, muzyce, poezji. Jeszcze nawet nie zaczęłam jej czytać, tak tylko przekartowałam i akurat trafiłam na zagadnienie pustki. Zaintrygowało mnie, od razu zaczęłam myśleć o pustce w obrazie: jak ją uchwycić, pokazać, jak nie powiedzieć za wiele?