Maluję obrazy słodko-kwaśne

Bogusław Deptuła Rozmawia Bogusław Deptuła

Mikołaj KasprzykMikołaj KasprzykMikołaj KasprzykMikołaj KasprzykMikołaj Kasprzyk

Zacznijmy najgłupiej: od kiedy wiedziałeś, że będziesz artystą?

Od połowy trzeciej klasy liceum. Wcześniej właściwie nie rysowałem. W podstawówce miałem nietypowego, bo wymagającego nauczyciela rysunków, który uczył nas historii sztuki i u niego ciężko było mieć dobry stopień, a ja miewałem. A w połowie owej trzeciej klasy zacząłem rysować w listach do mojego przyjaciela i mi się przypomniało, że miałem dobre stopnie u pana Adamka i że to fajne. Ale dlaczego postanowiłem zostać artystą? Wiele przyczyn się na to złożyło: młodzieńcze bunty, egzaltacje, egzaltacje, książki o artystach.

A co z talentem?

Talent to takie podejrzane słowo, choć pewnie istnieje coś takiego.

Potem była akademia. U kogo byłeś w pracowni?

Najpierw wszyscy byliśmy u Ludwika Maciąga. A potem ja sam wybrałem dla siebie pracownię Michała Byliny, (chyba głównie, dlatego, że miałem tam kolegów). Poza tym od zawsze miałem pociąg do realizmu.

I nauczyłeś się czegoś u Byliny?

Czegoś tak, ale gdy Bylina odszedł na emeryturę i przyszedł Jacek Sienicki, to z wielką ulgą odetchnąłem, że nie muszę już być tym strasznym realistą. Bylina wymagał realizmu patriotycznego, na przykład obrazów o polsko-radzieckim braterstwie broni. No i namalowałem jakiś żołnierzy. Pamiętam, że najlepiej wyszły mi buty; to był naprawdę duży obraz. A potem były czasy Sienickiego, i chociaż był to już koniec moich studiów na Akademii, wiele mu zawdzięczam. Czasami nie rozumiałem wszystkiego, co do mnie mówił, ale bardzo starałem się coś zrobić. On tworzył aurę i samo obcowanie z nim wiele mi dawało; był właściwie moim guru. To, co mówił do mnie rozumiałem w jakiś nazbyt prosty sposób: starałem się malować monochromatycznie, czy raczej achromatycznie: czarny, biały, szary.

A potem zacząłeś pracę na Akademii jako asystent.

Tak, zostałem nauczycielem rysunku, bo powszechnie uważano, że lepiej rysuję niż maluję. Sam też tak uważałem. Zostałem na Akademii dwanaście lat. Początkowo traktowałem tę pracę jako wyróżnienie, potem przyszła rutyna, zaś przez ostatnich parę lat, myślałem żeby się wypisać, ale bałem się nędzy. Nie wiedziałem, z czego miałbym żyć... Z malarstwa? To wydawało się absolutnie niemożliwe. Gdy już jednak decyzję podjąłem, nigdy jej nie żałowałem.

A jak doszło do przemiany w twoim malarstwie?.

Przełomowo. Kiedyś moje malarstwo skrytykowano. Dowiedział się, że to, co robię jest drętwe, martwe, profesjonalne, ale w złym znaczeniu, nieprawdziwe. Dość to mną wstrząsnęło, bo jak zacząłem o tym rozmyślać, to doszedłem do wniosku, że te zarzuty są trafne właściwie w stu procentach. I wtedy okazało się, że ja już tak dalej nie mogę! Skoro mam dalej malować, a przecież mam dalej malować, no to jakie powinno być moje malarstwo? Nie mogłem przestać o tym myśleć. I w końcu doszedłem do wniosku, że skoro nie wiem jak, to muszę wrócić do natury i tak po prostu malować jak się widzi. I zacząłem, ale bez żadnych obciążeń. Mam jakiś własny charakter pisma i to, czego nie umiem, to też jest we mnie i tak już musi zostać. Moje malarstwo z tego się zrodziło. Najpierw były duże obrazy, duże postaci, co to wynikało też z tego, że był to czas „neue wilde”. A potem moje malowanie zaczęło ewoluować, ale wtedy nie było już żadnego przełomu. Trwało to jakiś czas, aż doprowadziło do tych niewielkich ludzików, które maluję teraz. Wiele razy zastanawiałem się nad tym jak do tego doszło. Myślę, że przyczyna leży w tym, co lubię w sztuce. A równocześnie to powrót do tego, co lubiłem malować, gdy byłem dzieckiem.

Przyglądając się twoim obrazom, nieco górnolotnie można powiedzieć, że jesteś malarzem-filozofem. Co ty na to?

Nie na rękę jest mi zaprzeczać, ale tak naprawdę nie czuję się żadnym filozofem, bo to pachnie jakąś edukacją w tej dziedzinie, a ja jej nie posiadam. To, co robię płynie z dwóch źródeł: pierwszym jest prosta obserwacja, drugim to, co lubię w sztuce. Obserwuję ludzi w swój specyficzny sposób i jeśli ktoś uważa, że widzę coś prawdziwego w relacjach między ludźmi, to tym lepiej. Wydaje mi się, że sytuacja interesuje mnie wtedy, kiedy jest w niej coś subtelnego, delikatnego, a jeszcze lepiej ambiwalentnego.

Chcąc nie chcąc wkroczyliśmy w świat bohaterów twoich obrazów. Czy twój bohater nazywa się „everyman”?

W zasadzie tak, choć personalnie to jestem ja z moją żoną.

A zamek, który tak często pojawia się na twoich płótnach, czy on jest rodem z Kafki?

Raczej nie, wywodzi się wprost z dzieciństwa. Tak rysowałem na lekcjach, gdy się nudziłem, ludziki zresztą też. Nad znaczeniami symbolicznymi nie zastanawiałem się zbyt mocno, choć pewnie Freud miałby tu wiele do powiedzenia. Mnie chodzi raczej o rzeczy proste, o atmosferę. Wystarczy, że ona kogoś dotknie, zaintryguje i wciągnie.

A czy twoje obrazy są przyjemne?

Myśląc o nich nazywam je, nieco z chińska: słodko-kwaśne. Nastrój jest gdzieś na pograniczu, pomiędzy tymi dwoma elementami składającymi się na klimat obrazu, bo nie mają być ewidentnie w żadnym z tych smaków. O obrazach Delaveaux czy Magritte’a też nie powiesz jednoznacznie czy są przyjemne, czy nie.... Najważniejsze jest zawieszenie - stan pomiędzy.

Bardzo cieszę się, że wspomniałeś o surrealistach. Uważam, że twoje obrazy w wyraźny sposób wypełnia surrealistyczna atmosfera, te sytuacje twoich bohaterów, dziwne czynności, które muszą wykonywać... Trochę wieje od nich Gombrowiczem, surrealistami.

Moje malarstwo może kojarzyć się z surrealizmem trochę ze względu na środki techniczne, które zjawiają się w moich obrazach. Ja nie maluję dokładnie konkretnego zamku, tylko jego przybliżenie, skrót. Nie maluję dokładnie ogrodu, lasu, czy pejzażu; wszystko jest bardzo umowne, uproszczone: niebo - ziemia. Jest w tym trochę symbolizmu: ludzie niosą jajka na łyżeczkach, zajmują się zabawami lub grami, albo w jakiś bzdurny sposób współzawodniczą ze sobą, jak to robią dzieci, a to przecież dorośli, ludzie wmanipulowani w nienaturalne dla nich sytuacje. Tu widać daremność wielu ludzkich usiłowań. Jak to zebrać razem, to wszystko jest trochę puste, trochę surrealistyczne właśnie, przez pustkę, umowność. Muszę jednak podkreślić, że jeśli mówię Delaveaux i Magritte, to mam na myśli konkretnie ich, bo już Dalego nie lubię!

Wróćmy na chwilę do strony formalnej twoich obrazów. Kiedy zjawiły się w nich małe, ludzkie figurki?

Postaci w moich obrazach zmniejszały się stopniowo. Nie było to także posunięcie całkowicie przemyślane czy „ideologiczne”. Najzwyczajniej na świecie, coś jest bardziej naturalne, a coś mniej, coś wychodzi lepiej a coś gorzej. Okazało się, że taka skala jest dla mnie najlepsza.

Czy można powiedzieć, że w twoich obrazach dokonała się droga od szczegółowej obserwacji, do co raz pojemniejszej metafory?

Na początku zawsze jest jakaś obserwacja, jakieś jednostkowe wydarzenie. Nawet czasami sam o tym już nie pamiętam. Choćby obraz Płoszenie ptaków, który już z daleka zdecydowanie pachnie jakąś metaforą i który w istocie ma tak pachnieć, a wzięty jest z obserwacji. Więcej, to ja sam razem z Bogną płoszyliśmy ptaki na polach. Zetknięcie prawdziwej sytuacji, z wyobrażeniem na jej temat prowadzi do metafory. Najpierw jest obserwacja, a z niej dopiero powstaje uogólnienie. Podejrzewam, że to może się rodzić z ambicji, żeby powiedzieć coś, co nie jest zwykłym cytatem, czy powtórzeniem rzeczywistości, ale czymś ambitniejszym, głębszym...

A czy uzasadnione jest dopatrywanie się w twoich obrazach inspiracji literaturą egzystencjalistyczną?

Nie, ponieważ ta literatura nie jest mi zbyt bliska. Czytałem po prostu inne rzeczy.

Co zatem inspiruje cię w sztuce?

Ciężko to powiedzieć, również z powodu luk w wykształceniu w dziedzinie historii sztuki dawnej. Ja po porostu wielu nazwisk nie znam, a poza tym wielu spośród artystów, których lubię bardzo, nazwisk nie ma, bo czasy to odległe. Anonimy, mistrzowie jednego obrazu, trecento, quatrocento to moi ulubieni malarze. A z tych znanych bardzo lubię Piero della Francesca, braci Lorenzzettich, Sasettę, Giotta, Fra Angelico - ale najbardziej jako malarza ołtarzowych predelli, bo to jest moja skala. Ostatnio absolutną przewagę zdobyli Włosi, im poświęcam najwięcej czasu w muzeach. Do tego dochodzi moje upodobanie do fresków, jako techniki, ale i estetyki równocześnie, bo na nich spoczywa patyna wieków. Umiłowanie dla tych wszystkich wypłowiałych i zniszczonych fragmentów, które dla mnie są wyjątkowo pociągające, sprawia, że w moje malarstwo olejne chciałbym wmalować patynę i osiągnąć podobne efekty jak na starym fresku, zobaczonym na kawałku klasztornego muru, gdzieś w Toskanii. Ale malowanie patyny jednak nie jest w porządku, więc nie maluję patyny.

Jednak ograniczenie palety, unikanie barw mocnych, to właściwie jest rodzaj „patynowania”!

Zawsze miałem skłonność do kolorów stonowanych. I choć to pachnie jakimś psychologizowaniem, to ja niczego zbyt mocnego nie lubię! Tak samo jest z dźwiękami, z muzyką, zachowaniem. Ktoś powiedział, że aby być dobrze zrozumianym, nie można ani szeptać, ani krzyczeć, lepiej mówić półgłosem. Moje malarstwo też przemawia półgłosem.

Mikołaj Kasprzyk


Wybrane prace

zobacz wszystkie